Film jest naprawdę bardzo dobry. Koncentruje się jednak na postaci Oscara WIlde'a z perspektywy wątku homoseksualnego, nie oddając w pełni innych elementów... np. geniuszu twórcy, kwestii estetycznych, czy też problemu zmagań religijnych głównych osób dramatu. Film jest w pewnym sensie apoteozą homoerotyzmu, wolności seksualnej, piętnuje ówczesne reakcje społeczne, staje w obronie jednostki niepasującej do powszechnie panujących reguł.
Obraz nie mówi jednak zbyt wiele o mrocznych stronach relacji pomęczy Wildem a innymi - o wyprawach do podejrzanych dzielnic Londynu, zażywaniu opium... Nie mówi nic o rzeczywistym zakończeniu historii: o religijnych zmaganiach bohaterów i ich konwersji na katolicyzm.Staje się przez to nieco tendencyjny... A przecież warto zauważyć, że wiele osób z otoczenia Oscara Wilde'a odnalazło ostatecznie sens, prawdę w religii katolickiej - by wspomnieć tylko Robbiego Rossa (dość pobieżnie wspomniano o tym w filmie), czy Alfreda Douglasa (tak, tak!). Również sam Wilde przeszedł na katolicyzm.
W filmie o tym się nie wspomina z prostej przyczyny: wzmianka o religijnej przemianie bohaterów, o żalu i skrusze musiałaby zmienić perspektywę, pokazać, że to wszystko, przez co przeszli bohaterowie uznali ostatecznie za niegodziwe. Musiałaby wymusić refleksję nie tylko na temat cierpień, których przysporzyło bohaterom społeczeństwo, ale też i tych ran, które zadały im same akty homoseksualne... WIlde'a i innych można uważać za prekursorów ruchu na rzecz społeczności LGBT tylko do pewnego momentu. Patrząc na nich z perspektywy całego życia i ich ostatecznych wyborów należy dojść do zgoła odmiennych wniosków.
Film spłycił duchowość bohaterów, nie mówił niczego o ich związku z Bogiem...